wydrukuj poleć znajomym zamów materiały
Od ilu lat pracuje Pani/Pan na różnych stanowiskach menedżerskich:

powyżej 20 lat
powyżej 15 lat
powyżej 10 lat
powyżej 5 lat
poniżej 5 lat
jeszcze nie byłam/-em menedżerem
nie chcę być menedżerem


Subskrypcja najnowszych ofert pracy





Nasi partnerzy:

rp.pl
gazeta.pl
onet.pl
interia.pl
wp.pl

Kariera z Doliny Krzemowej. Tu nie ma wolnego czasu 2010.02.22

Tu nie ma marginesu na srebrny czy brązowy medal, liczy się tylko pierwsze miejsce. Jeżeli do budowy komputera zatrudni się inżynierów drugiej klasy, to oni stworzą komputer drugiej klasy - mówi dr inż. Marek Hołyński, prezes Polskiego Towarzystwa Informatycznego i dyrektor Instytutu Maszyn Matematycznych.

Dr inż. Marek Hołyński, prezes Polskiego Towarzystwa Informatycznego i dyrektor Instytutu Maszyn Matematycznych podczas debaty publicznej premiera z internautami w Kancelarii Premiera.
Źródło: KPRM
 
Tu nie ma marginesu na srebrny czy brązowy medal, liczy się tylko pierwsze miejsce.
Jeżeli do budowy komputera zatrudni się inżynierów drugiej klasy, to oni stworzą komputer drugiej klasy - mówi dr inż. Marek Hołyński, prezes Polskiego Towarzystwa Informatycznego i dyrektor Instytutu Maszyn Matematycznych.

Z dr inż. Markiem Hołyńskim rozmawia Krystyna Naszkowska.

 
 
Krystyna Naszkowska: Jak się mieszka w Dolinie Krzemowej?


Marek Hołyński: Wygodnie. To jest trochę jak mieszkanie w wielkim ogrodzie. Dookoła zielone wzgórza, nie widać żadnych kominów, hal fabrycznych, tylko luźna zabudowa, nowoczesna architektura, korty tenisowe, baseny, mnóstwo zieleni. Śnieg nigdy nie pada, w zimie temperatura nie spada poniżej 5 stopni Celsjusza.

A kina, teatr? Jak się spędza wolny czas?

- Nie spędza się, bo go nie ma. Pracuje się po 14 godzin na dobę. Jeśli się szybko nie zrobi jakiegoś projektu, to konkurencja nas wyprzedzi.

W weekendy też się pracuje?

- Oczywiście.

A kodeks pracy?

- Jaki kodeks? Jeżeli ktoś nie chce tak pracować, to może odejść. Średni czas pobytu w Dolinie to osiem lat, ja byłem dziewięć. Są różne scenariusze - są tacy, co zostają, ale nie mogą się dalej ścigać i przechodzą na menedżerskie stanowiska, są tacy, co rzucają wszystko i idą na emeryturę w wieku lat 30-35. Ja byłem tam jednym ze starszych ludzi.

Miał pan poczucie, że bierze udział w wyścigu?

- No tak. To była presja, nieustanne ściganie się z czasem, by inni nas nie wyprzedzili.

W Polsce o wyścigu zawodowym zaczęto mówić grubo po pana wyjeździe. Jak się pan odnalazł w tym środowisku?

- Bez trudu. Większość współpracowników miała podobne do mojej historie życiowe. W ostatniej grupie, którą prowadziłem, na 23 osoby tylko jedna urodziła się w Stanach. Dolina zasysa najbardziej prężnych ludzi.

Jak zassała pana?

- W 1970 roku skończyłem elektronikę na Politechnice Warszawskiej, ale zawsze interesowałem się sztuką współczesną. W liceum należałem do koła miłośników sztuki przy Zachęcie. Na studiach tej sztuki nie było za dużo, ale jak się pojawiła grafika komputerowa, to dla mnie to był rodzaj sztuki. Od razu się nią zająłem. W latach 70. napisałem jedną z pierwszych książek o grafice komputerowej pt. "Sztuka a komputer". Zaczęto mnie zapraszać z wykładami na zagraniczne uniwersytety, a w 1979 r. pojechałem na rok na uniwersytet w Bloomington, gdzie pracowano nad projektem, który miał pozwolić na zdalne nauczanie za pomocą komputera.

Ale po roku wrócił pan do Polski.

- Tak, kiedy skończył się grant. Tym chętniej, że wtedy w Polsce zrobiło się ciekawie, bo powstała "Solidarność". Ale w 1981 roku dwóch kolegów, którzy pracowali ze mną w Bloomington, napisało, że dostali propozycję kontynuowania prac na najsłynniejszym uniwersytecie technicznym świata, czyli MIT. I zaprosili mnie do współpracy. Mnie się nie bardzo chciało wyjeżdżać, ale MIT się nie odmawia. Wyjechałem we wrześniu 1981 roku z planami, że za pół roku wrócę.

Ale wybuchł stan wojenny...

- I postanowiłem nie wracać. W Stanach grafika komputerowa zaczęła się akurat robić znana, potrzebowali ludzi, którzy mieli o niej jakieś pojęcie, więc przedłużyli mi grant na kolejny semestr. A potem poprosili, bym uczył studentów na MIT i na pobliskim uniwersytecie bostońskim. I tak uczyłem aż do 1989 roku. MIT to specyficzne miejsce. To instytut, tam jest więcej pracowników naukowych niż studentów. Utrzymuje się głównie z tego, że bierze zlecenia badawcze z wojska, przemysłu, od agencji rządowych, np. od NASA. W zasadzie MIT żyje z tych zleceń.
I nagle w 1989 roku zgłosili się do mnie ludzie z Doliny Krzemowej z firmy Silicon Graphics. Wtedy nie była to duża firma, zatrudniała około 300 osób, ale pracowali dla NASA. Robili np. symulacje lotów sondy Voyager.

Czego chcieli?

- Do tej pory grafikę wyświetlało się sprzętowo, czyli przeliczały to specjalne układy scalone w komputerze. Otóż oni uznali, że można to wszystko robić w procesorze centralnym, a te układy scalone można wyeliminować, bo procesory są już wystarczająco szybkie. I ja miałem zbadać, czy to się da zrobić. Pracowałem nad tym z trzema doktorantami na uczelni i uznaliśmy, że w zasadzie to już prawie można zrobić, choć pewności nie mieliśmy.
Silicon Graphics zaprosiła mnie do Doliny, bym zreferował wyniki prac. Przyjechałem, oni zadawali pytania. Na sali był taki wysoki blondyn, który bardzo ostro zbijał moje argumenty. Twierdził, że to się nie da zrobić, że komputer padnie, że za duże obciążenie itd. Po zakończeniu spytałem kogoś, kto to taki, i usłyszałem, że to Jim Clark, właściciel Silicon.

Pomyślał pan, że ma pan przechlapane?

- Oczywiście. Uznałem, że tej pracy nie dostanę. Wsiadłem do samolotu, a kiedy doleciałem do Waszyngtonu, podeszła do mnie stewardesa z telegramem - zgoda na projekt, podpisane: Jim Clark.

Co pan z tego zrozumiał?

- Że przemyślał to, co powiedziałem. W Bostonie przez dwa lata równolegle wykładałem i pracowaliśmy nad projektem tego komputera, który wszedł na rynek pod nazwą Indigo. Do tej pory komputery graficzne były wielkości szafy, a ten ważył 15 kg. Kupowały go biura projektowe, stacje telewizyjne. Wtedy zaprosili mnie do Doliny na stałe, bym pracował już tylko dla Silicon nad maszyną nowej generacji. I w 1991 roku zostawiłem MIT.

Co wtedy znaczyła dla pana Dolina Krzemowa?

- Czułem się, jakbym Pana Boga za nogi złapał. Stamtąd spływały najbardziej nowatorskie pomysły, tam ściągano najlepszych ludzi, tam tworzono etykę hakerską. Jeśli firma chciała zaistnieć na tym rynku, to musiała tam działać albo przynajmniej otworzyć tam filię. Płacono jak nigdzie indziej. I nie chodziło tylko o wysokie pensje. Przeprowadzano ludzi razem z fortepianami i samochodami, dawano zaliczki na kupno domu itd. No i płacono akcjami firmy, w której się pracowało.

A ile pan zarabiał?

- Już nie pamiętam, ale całkiem sporo. Dla Silicon zrobiłem następną maszynę pod nazwą Indy, potem trzecią - O2. A później założyłem własną firmę z dwoma kolegami z Microsoftu. Chcieliśmy zrobić akcelerator graficzny. Chodzi o to, że jak się przesyła wideo przez internet, to ze względu na liczbę punktów w każdym obrazie trwa to strasznie długo. Zatyka się internet i procesor. Wpadliśmy na pomysł, by podzielić każdy obraz w klatce na składowe i przesyłać tylko te elementy, które się zmieniają. Np. gdy to jest obraz ze studia, w którym lektor czyta wiadomości, to zmienia się jego twarz, bo porusza ustami, ale tło już się nie zmienia. Tak właśnie działa akcelerator. Nieodzowny w grach komputerowych, animacji, internecie.

Nie chciał pan, by właścicielem tego pomysłu stała się firma Silicon?

- Przeciwnie, najpierw poszedłem z tym do prezesa. To już nie był Jim Clark, który sprzedał Silicon, tylko jego następca. Powiedział, że nie jest zainteresowany, że to nie ma sensu i żebym się tym nie zajmował.

Jak się zakłada firmę w Dolinie Krzemowej? Ile trzeba mieć pieniędzy?

- Trzeba mieć pieniądze na ogłoszenie w gazecie, bo to jest obowiązek przy zakładaniu firmy. A samo założenie zajęło mi 25 minut, z czego większość czasu straciłem na wymyślanie nazwy, bo kiedy przyszedłem ją zarejestrować, to się okazało, że wymyślona przeze mnie nazwa jest już zajęta.

A na wynajęcie lokalu, urządzenie biura nie potrzeba pieniędzy?

- Przykleiliśmy się do kolegów, którzy mieli lokal. No i trzeba było z czegoś żyć, bo pracowaliśmy dwa lata nad tym projektem. Mieliśmy zaprzyjaźnionych ludzi w funduszu venture capital, którzy nas finansowali w zamian za przyszły udział w zyskach. Gdy już zrobiliśmy prototyp tego akceleratora, to główny dylemat polegał na tym, czy zaczynamy produkcję sami i idziemy z tym na giełdę, co oznacza ryzyko, ale także ogromne zyski, jeśli wszystko pójdzie dobrze, czy też sprzedajemy prototyp. Zdecydowaliśmy się go sprzedać koncernowi Fujitsu.

Za ile?

- Za sporo.

Tajemnica handlowa czy niechęć do mówienia o pieniądzach?

- Niechęć. Zresztą na ogół przy takich transakcjach publicznie nie wymienia się sum.

Dolina to raj dla informatyków? Każdy marzy, by tam pracować?

- Tak. Ludzie chcą być tam, gdzie reflektory świecą najjaśniej, bo to zaspokaja ich ambicje. I mogą pokazać, na co ich stać. To jest takie sprężenie zwrotne: jadę tam, bo to jest najlepsze miejsce, i przez to, że jadę, ono staje się jeszcze mocniejsze. Tam się robi rzeczy, których się nie robi gdzie indziej. W paru miejscach próbowano stworzyć alternatywę dla Doliny Krzemowej i nikomu się nie udało. Próbowano w Szkocji, w Azji, w Rosji. A nie udało się dlatego, że ludzie nie zdają sobie sprawy, jaki tam jest potencjał intelektualny. Tu nie ma marginesu na srebrny czy brązowy medal, liczy się tylko pierwsze miejsce. Trzeba mieć najlepszych ludzi. Jak się zatrudnia drugiej klasy inżynierów do budowy komputera, to oni stworzą komputer drugiej klasy.

Spotykał pan tam Polaków?

- Tak, ale niewielu.

A Chińczycy nie mają swojej Doliny?

- Mają trochę rozproszonych miejsc, ale nie mają takiego potencjału ludzi, którzy popychają świat do przodu, a nie tylko naśladują. Chińczycy wiele zrobili w tej dziedzinie, przede wszystkim wysyłają swoich ludzi do Stanów na naukę. Ja podczas wykładów na MIT miałem grupy, w których 80 procent studentów to byli Azjaci. Część wracała, ale sporo z nich zostawało w Stanach. Spotykałem ich potem przy różnych okazjach.

A nasi informatycy?

- Są bardzo dobrzy, nie mamy powodu do kompleksów. Nasi młodzi informatycy wygrywają przecież konkursy międzynarodowe, i to regularnie. To nie jest przypadek, mamy dobre głowy, a poza tym ludziom się chce. Ta praca wymaga jednak wyrzeczeń, a w wielu krajach na świecie ludziom już się nie chce zdobywać na takie wyrzeczenia.

Nie lepiej wyjechać i zdobywać wiedzę za granicą?

- Niekoniecznie, w Polsce można dziś też zrobić ciekawe rzeczy. U nas są już filie światowych korporacji, które robią badania, np. Motoroli, Microsoftu czy Google'a. Dziś nie trzeba wyjeżdżać, by się rozwijać.

Dlaczego po ponad 20 latach wrócił pan do Polski?

- Mama była tu sama, starzała się, nie mogła już do mnie przyjeżdżać. A ja przeszedłem całą amerykańską ścieżkę kariery zawodowej, czyli uczelnię, korporację, własną firmę. Przyszła pora na inny rodzaj pracy.

Na przykład w zarządzie TVP?

- Kiedy wróciłem, to moi polscy koledzy informatycy mieli pomysł na zrobienie telewizji internetowej. I kiedy w 2003 roku rozpisano konkurs na nowy zarząd TVP, namówili mnie do startu w konkursie na wiceprezesa do spraw nowych technologii. I tak wszedłem do zarządu.

Fajnie było?

- Mnie się wydawało, że nowe technologie to nowe technologie. A okazało się, że to głównie polityka. Starałem się trzymać od niej z daleka, ale polityka wciskała się w każdą szparę. Jako członek zarządu musiałem brać udział w jego obradach. A zarząd obradował permanentnie, z czego 90 procent spraw nie dotyczyło moich kompetencji. Traciłem czas bezsensownie. Trochę się udało zrobić, ale tylko trochę. Zaczęliśmy naziemne nadawanie cyfrowe z trzech miejsc w kraju, potem zresztą cyfryzacja została wstrzymana i do tej pory stoi.

A dlaczego pana po roku zawieszono?

- Okazało się, że jeden z członków rady nadzorczej TVP zatrudnił się jako dyrektor w programie "Antena", czyli wszedł w konflikt interesów. Krajowa Rada wyrzuciła go więc z rady nadzorczej i przesłała do zarządu pismo, że mamy wysłać informację o tym do Krajowego Rejestru Sądowego. Prawnicy powiedzieli nam, że zarząd ma taki obowiązek. Zarząd był wtedy czteroosobowy i dwóch kolegów nie chciało się na to zgodzić, bo odwołanie tego człowieka z rady nadzorczej zmieniłoby układ sił politycznych w radzie. Ja wysłałem zawiadomienie do KRS i rada nadzorcza mnie za to zawiesiła - za utratę zaufania.

Później startował pan jeszcze w jakimś konkursie?

- Wystarczył mi ten raz.

Zaskoczyło pana, że znalazł się w "Złotej księdze" absolwentów Politechniki Warszawskiej?

- Trochę. Nie wszystko, co człowiek w życiu osiąga, jest jego zasługą. Mówi się, że trzeba się znaleźć we właściwym miejscu i czasie. Przecież gdyby np. stan wojenny wprowadzono, zanim wyjechałem, to pewnie nie byłbym w MIT i Dolinie Krzemowej. Branża grafiki komputerowej wtedy dopiero się rozwijała. Łatwo było zyskać uznanie, bo wszystko było nowe. To było przecieranie szlaków. Takie pierwsze ślady na śniegu mogą być nieudolne, a mimo to zawsze będą to pierwsze ślady.

Rozmawiała: Krystyna Naszkowska

Źródło: Gazeta Wyborcza

2010.02.15


http://wyborcza.biz/biznes/1,101716,7560458,Kariera_z_Do-liny_Krzemowej__Tu_nie_ma_wolnego_czasu.html



Dr inż. Marek Hołyński

Dr inż. Marek Hołyński
Źródło: GoldenLine
 
Dr inż. Marek Hołyński, prezes Polskiego Towarzystwa Informatycznego i dyrektor Instytutu Maszyn Matematycznych, jeden z czterech pierwszych wpisanych do "Złotej księgi" najwybitniejszych absolwentów Politechniki Warszawskiej

W kadencji 2004-2006 wiceprezes TVP S.A. do spraw nowych technologii.

Absolwent Wydziału Elektroniki Politechniki Warszawskiej, doktoryzował się w 1975 roku w Instytucie Cybernetyki Stosowanej PAN.

W latach 1981-89 był profesorem Uniwersytetu Bostońskiego i równolegle samodzielnym pracownikiem naukowym Massachusetts Institute of Technology.

Lata 90-te spędził w Dolinie Krzemowej projektując graficzne stacje robocze dla światowych korporacji.



ASTROMAN magazine


wydrukuj ten artykuł
  strona: 1 z 1
polecamy artykuły
Selena Group - increase of net profit in the very first quarter of 2019
IBM: Major Ocean Carriers CMA CGM and MSC to Join TradeLens Blockchain-Enabled Digital Shipping Platform
deepsense.ai: A comprehensive guide to demand forecasting with machine learning
Wojciech Kostrzewa nowym Prezesem Polskiej Rady Biznesu
Uroczysta Gala Nagrody Polskiej Rady Biznesu 2019
SpaceX launched 60 Starlink satellites from Space Launch Complex 40 at Cape Canaveral Air Force Station, Florida
ImpactCEE 2019: Danubia NanoTech wins the PowerUp! Grand Final 2019
Panasonic Launches Comprehensive Showroom for Residential Materials such as Kitchens in India
HPE to acquire supercomputing leader Cray. Combined Company Will Drive Next Generation of High Performance Computing
Lilium reveals new air taxi as it celebrates maiden flight
SIEMENS "Local" data processing - Edge Computing simplifies data processing in intelligent factory Amberg
Anno Borkowsky appointed to the LANXESS Board of Management
Application phase for the seventh BASF and Volkswagen "Science Award Electrochemistry" has begun
Selena Group: Tytan mounting foams of the new generation speed up the installation of doors and windows
Prestiżowe tytuły "Inwestor bez granic" przyznane podczas Europejskiego Kongresu Gospodarczego
strona główna  |  oferty pracy  |  executive search  |  ochrona prywatności  |  warunki używania  |  kontakt     RSS feed subskrypcja RSS
Copyright ASTROMAN © 1995-2025. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Projekt i wykonanie: TAU CETI.